Forum www.naruto8shippuuden.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

,,Z dziennika Wampira"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.naruto8shippuuden.fora.pl Strona Główna -> Fanficki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Shadow
ANBU



Dołączył: 20 Maj 2008
Posty: 166
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 21:03, 30 Cze 2010    Temat postu: ,,Z dziennika Wampira"

Witam wszystkich użytkowników tego jakże zacnego forum *Spogląda na Kaori to na Kimiko* W więc... nie mam pojęcia co to są te całe ,,Fanficki" ale! mam tu opowiadanie odnośnie historii mojej postaci z gry rpg Newerwinter Nights. Będzie mi nie raz zapewne potrzebna wasza pomoc Smile W tejże chwili mam dość spory fragment owego tytułowego dziennika... oto i on

*Strona z tego starego dziennika wydaje się być dość zadbana jak na swój wiek… Jest to zapis czyichś przeżyć*

Był spokojny wieczór... Gwiazdy świeciły na niebie niczym żarzące się iskry nad ogniskiem, księżyc ukazał pełną twarz. Jak co noc przechadzałem się po zagajniku który znajduje się w okolicach mego miasta… Dokoła słychać było wspaniałą ciszę nocy… Świerszcze dawały conocny koncert, patrząc na jasną tarczę księżyca można było dostrzec nietoperze wesoło harcujące pod osłoną nocy… W mym ulubionym zagajniku panował spokój… Spokój którego nie można porównać z niczym innym… Zbliżałem się wolnym krokiem do kamiennego kręgu stojącego po środku zagajnika… Ku memu zdziwieniu stała tam jakaś postać, spowita była ona cieniem, aurą tajemniczości… Nie sądziłem by ktokolwiek prócz mnie miałby odwagę wejść do tego miejsca a zwłaszcza o tej porze, była bodajże północ. Lecz wracając do postaci… Nie był to nikt z mego rodzinnego miasta… Wpatrywałem się przez krótką chwilę w ową postać gdy nagle po prostu się rozpłynęła
w powietrzu… Zdziwiło mnie to wielce, lecz nie popsuło mi to mego dotychczasowego nastroju… Udałem się spokojnym krokiem do kamiennego kręgu… Owy krąg musieli wznieść w dawnych czasach jacyś druidzi… Po środku tego kręgu stało niewielkie drzewo… Jak co wieczór usiadłem pod owym drzewem, patrzyłem w niebo, obserwując gwiazdy pogrążając się przy tym w swoich rozmyślaniach… Po dłuższej chwili zdałem sobie jednak sprawę ile już tu przesiaduję, powoli więc wstałem i udałem się w kierunku miasta, z oddali było widać jedynie szczyt latarni morskiej… Gdy już miałem wyjąć z zagajnika nagle przeszył mnie niespotykany chłód jak na letnią noc… Księżyc skrył się za chmurami, gwiazdy zgasły… Zrobiła się wtedy dość upiorna atmosfera, lecz nie zrażałem się tym… Koniec końców wyszedłem
z zagajnika… Lecz nagle nie wiem jakim cudem zostałem obezwładniony, starałem się wyrwać lecz to wszystko na nic… Serce poczęło bić coraz szybciej, mnie zaś ogarnął strach, nie wiedziałem co się dzieje ani co się wydarzy… Postać wreszcie się odezwała…
-Wygraj bój, a zachowasz żywot swój.
-Co to niby ma znaczyć, puszczaj mnie szaleńcze!
Wtedy bałem się śmierci, miałem ledwo dwadzieścia jeden lat, posiadałem do tego czasu tylko jeden jedyny cel, mianowicie poznać prawdziwą miłość swego życia…
Tajemniczy osobnik okazał się wampirem, o czym dane było mi przekonać się na własnej skórze, zatopił on bowiem kły w mej szyi a mnie przeszył ból jakiego nie jestem w stanie opisać, właśnie wtedy zobaczyłem świat a wokół krew, słyszałem głos pełen łez, zrozumiałem sens prostych słów… Gdy ta ,,wizja” minęła stałem się ledwo przytomny z powodu dużego ubytku krwi… Wtedy właśnie wampir położył me ciało z którego powoli uchodziło życie na ziemi, po chwili wyciągnął sztylet z buta i przeciął sobie nadgarstek… Krew kapała na me usta, gdy poczułem ten smak… Życie wróciło do mnie na nowo, a on powiedział rzekł:
-Do ostatecznego pojedynku zostały ci tylko trzy dni, nie zmarnuj tego.
Wampir po tych słowach zostawił mnie na pastwę losu. Gdy nabrałem sił, wróciłem do miasta, do mego domu… Po drodze niebo na nowo nabrało dawnego piękna. Gdy wszystko dobiegło końca po prostu położyłem się do łóżka… Co dziwne nie mogłem zupełnie zasnąć… Ciągle prześladowały mnie myśli co się ze mną stanie… Po dłuższej chwili takich rozważań udałem się do biblioteki miejskiej, na moje szczęście była to otwarta placówka nawet nocą. Bez długiego namysłu zacząłem rozglądać się za księgami o wampirach by mieć chodź cień tej wiedzy co się może ze mną stać…
Długo trwały me poszukiwania, aż w końcu trafiłem na księgę która otworzyła przede mną tajemnice których tak szukałem. W księdze była dokładnie opisana przemiana która wkrótce się miała rozpocząć, było tam wszystko… Księga głosiła aby nie umrzeć na wieki jak to większość spotyka, opisane było co się dzieje trzeciego dnia, wtedy mało z tego rozumiałem lecz teraz muszę dziękować bogom iż spojrzeli na mnie łaskawym okiem i podsunęli mi tę księgę. Swe ,,ostatnie trzy dni” spędziłem na czytaniu i staraniu się zrozumieć przekazu owej księgi… Stałem nad nią dniem i nocą, nie wychodziłem z biblioteki… W końcu nastał wieczór dnia trzeciego, przed północą wróciłem już do domu, czułem jak powoli uchodziły ze mnie wszelkie siły… W końcu upadłem na posadzkę, oczy mi zasuwała ciemność, czułem jak opuszczam ten świat, nagle ciemno przed oczami, nie wiem co się działo… Po pewnym czasie obudziłem się w zupełnie innym miejscu, było tam cudownie, gwieździsta noc, żadnej chmury, słychać było szum tylko wiatru… Gdy się podniosłem widok jaki ukazał się mym był niesamowity, w powietrzu unosiły się delikatne płomienie świec, co dziwne żadnej świecy nie widziałem, jedynie ogniki, więcej nie jestem w stanie opisać to było po prostu niesamowite…
W oddali stała jakaś postać, otoczona była tymi właśnie lewitującymi płomieniami… Zbliżała się ona ku mnie… Gdy podeszła na bliską odległość doznałem szoku… Ujrzałem postać o włosach czarnych, sięgających do ramion, twarzy o spokojnych rysach, dobrze zbudowana sylwetka było to moje lustrzane odbicie…Ale to nie do końca była moja kopia, ta postać miała zupełnie odwrotne usposobienie w porównaniu do mojego, była nerwowa, agresywna, narwana, porywcza, żywiołowa, nieopanowana a co najbardziej przykuło moją uwagę on miał puste oczy… Moje zupełne przeciwieństwo przemówiło
-Ach, nareszcie się spotykamy Mikołaju!
-Co? Skąd ty znasz moje imię i dlaczego wyglądasz jak ja?!
-Jestem tobą idioto! Powstałem gdy tamten cholerny kretyn ugryzł cię w szyję!
-Nie możesz być mną, to się nie dzieje naprawdę!
-Jak to nie? Spójrz tylko! Jestem udoskonaloną formą ciebie, tylko jestem uwięziony w tym cholernym świecie, jestem tym kim możesz stać się po przemianie, pomóż mi się z stąd wydostać a świat legnie u naszych stóp, będziemy żyć niczym królowie, każda kobieta będzie cię chciała! Pomyśl tylko, obiecaj mi posłuszeństwo!
-Masz mnie za idiotę? Sądzisz że nie potrafię przewidzieć tego co chcesz mi zgotować? Chcesz tylko bym ci pomógł się z stąd wydostać!
-Głupcze! Marnujesz swoją szansę! Ze mną możesz być kimś a tak to jesteś i pozostaniesz nikim! Jeżeli nie jesteś ze mną, jesteś przeciw mnie! BROŃ SIĘ GŁUPCZE!
Wtedy właśnie wyciągnąłem szablę wiedziałem, że to moja ostatnia szansa, me ciało przeszywały zimne dreszcze i czułem przerażenie, jednak podniosłem wzrok i spojrzałem na swojego przeciwnika. Stał nieruchomo uśmiechając się paskudnie jakby miał wykonać ostatni ruch.. Nie dałem mu za wygraną, pomyślałem, ze albo ja zginę albo on.. Rzuciłem się na niego wyprowadzając jedno proste cięcie… Niestety bezskuteczne, odparował je z łatwością... Począłem machać szablą jak opętany, drasnąłem go lekko może raz, może dwa… W każdym razie wydawało mi się że ta walka jest z góry skazana na porażkę… Przeciwnik z łatwością odpierał każdy mój cios, nie byłem w stanie mu nic zrobić, on stał tylko uchylając się od wszystkich ciosów, stał i uśmiechał się okrutnie… W końcu zamachnął się, jak błyskawica wyprowadził cios zadając mi poważną ranę na brzuchu… Omal nie upuściłem szabli, było ze mną coraz gorzej, ale wstałem, ruszyłem ponownie na niego… Jakimś cudem udało mi się go zranić, jak na złość… To było tylko lewe ramię które nic nie znaczyło w tej walce… Spojrzał on na swe zranione ramię po czym pustymi oczami gapił się we mnie, śmiał się przy tym obłąkanie, po czym raz kolejny uderzył i znowu… I znowu… Prawe ramię zakrwawione nie mogłem walczyć już dłużej szablą, lewe w okropnym stanie ociekające krwią… Moją krwią… Nogi ledwo utrzymywały ciężar… Aż nagle mój brzuch został raz jeszcze przebity jego szablą… Nie wytrzymałem… Upadłem przed nim chcąc czy niecąc…
Wewnętrzny wampir zaczął śmiać się obłąkanie, począł obracać swoją szablą w palcach, nagle spoważniał i powiedział
-A teraz śmieciu zakończę twój nędzny żywot, sprzeciwiłeś mi się i to był już twój ostatni błąd!
Po tych słowach uniósł on szable wysoko ponad siebie… W tej chwili w głowie przewijały się mi rozpaczliwe myśli… Czy to już mój koniec? Dlaczego akurat ja? Czy to musiało się stać? Ale pośród tych łzawych myśli znalazło się tam pewne pragnienie… Pragnienie odnalezienia prawdziwej miłości… To mnie ocaliło od zguby…
Kat już miał uderzyć szablą prosto w moje serce gdy nagle… Ogień… Ogień zaczął mnie spowijać… Był to ogień który od zawsze miałem w sercu… Teraz on ujawnił się… Zatamował moje rany, dał mi siłę… Powstrzymał wewnętrznego wampira… Udało mi się wstać… Chwyciłem za swoją szablę wbitą w ziemię obok mnie. Nagle ostrze zajarzyło się ogniem który mam w sercu, ogniem który mam w oczach, ogniem który mnie otacza… Mój przeciwnik wypuścił swoją broń z niedowierzaniem, stanął niczym słup, cały się trząsł, strach go opętał, widziałem to w jego pustych oczach… Oglądał on jedynie moje rany, nie wierzył że mimo tego mogę wstać i ponownie walczyć…Spoglądał on ze strachem na moją szablę spowitą tajemniczym ogniem… Patrzył mi w oczy nie wierząc w to co się dzieje…
Zebrałem w sobie wszystkie siły, cały ogień… Wziąłem potężny zamach, szablą uderzyłem w poprzek… Ostrze zatopiło się w ciele przeciwnika i brnęło przez nie niczym gorący nóż przez masło… Nie wydał on nawet żadnego okrzyku bólu… Po prostu nie wiedział co się dzieje… Nagle jego już zniszczone doszczętnie ciało, trawione przez ogień zmieniło się w cień… Cień który rozpływał się i gasł w czarnej nocy… Po pewnym czasie mój ogień zgasł… Wraz z nim zniknęły moje rany, ale mimo to byłem wyczerpany, w końcu upadłem na trawę, zamknąłem oczy, chciałem odpocząć… Ciemno przed oczyma raz kolejny… Ku memu zdziwieniu obudziłem się już w swoim domu, wstałem ociężale cały obolały… Przede mną było lustro… Widziałem jedynie niewyraźny obraz… Tylko swój zarys…
Stało się… Jestem wampirem, a raczej scaleniem najlepszych cech człowieka z najlepszymi cechami wampira… Zaczął się nowy rozdział w moim życiu. Z początku nie chciałem wierzyć ze coś takiego mnie akurat spotkało… Był to dla mnie dość trudny czas… Uczyłem się wszystkiego na nowo i wszystkiego nowego czego dotąd nie znałem. Moje zmysły się wyostrzyły… Wzrok jak u orła, słuch i zwinność u jak kota, siła zbliżona do minotaura, wytrzymałość nie jednego krasnoluda… Śmierć o mnie zapomniała, choroby mnie omijają… Ale najważniejsze że pozostałem sobą. Lecz mimo tego wszystkiego czułem jak moje serce powoli przestawało pracować… Jednak byłem pod wrażeniem wpływu tej przemiany na mnie… To było coś niesamowitego, rozpocząłem wtedy nowe życie… Odrodziłem się na nowo…
Opuściłem w końcu dom i rodzinne miasto, zabrałem całe złoto jakie miałem, szablę, tarczę i zbroję oraz parę ubrań na zmianę, zdawało mi się że ten ekwipunek nic nie ważył, w taki sposób wyruszyłem więc w świat, w nieznanym kierunku, z jednym tylko pragnieniem… Wędrowałem wiele dni, nie musiałem robić częstych odpoczynków, rzadko kiedy spałem… W końcu jestem w połowie umarły, a w połowie żywy… Przed świtem chroniłem się w jaskiniach które znajdowały się na mej drodze… Lecz pewnego bardzo wczesnego poranka gdy wędrowałem przez las spowity mgłą zaskoczył mnie świt, przeraziłem się tego bo z legend można wiedzieć że wampiry na świetle słońca w proch się zamieniają… Począłem uciekać byle by jak najdalej… Nigdzie nie było żadnej jaskini, z nadzieją o przetrwaniu schroniłem się pod jakimś ogromnym drzewem… Cienie lasu powoli zaczęły znikać… Starałem się ukryć przed słońcem lecz na nic… Poranne słońce w końcu mnie dopadło, lecz ku mojemu zdziwieniu nic się nie stało… Było jedynie mi bardzo ciepło, wiedziałem że nie mogę zbyt długo na słońcu przebywać więc wędrowałem dalej w cieniach drzew. Moje wędrówki trwały już ponad miesiąc… Wtedy poczułem coś co mnie do dziś prześladuje… Głód krwi… Byłem w lesie więc na szczęście upolowanie niedźwiedzia nie było trudne, w taki sposób jakoś sobie poradziłem z tym problemem… Wędrówka ciągnęła się dalej i dal…


*Kartka w tym fragmencie została zniszczona poprzez upływ czasu, lecz na dalszych stronach pismo jest już czytelne*

Wraz z już wcześniej spotkanym krasnoludem, na odległej północy przetrząsaliśmy zamek jakiegoś obłąkanego czarodzieja, szukaliśmy z Tangarem skarbów, doświadczenia w walce z o wiele większymi przeciwnikami oraz przygody… Po jakieś godzinie zabiliśmy ostatniego golema z twierdzy, krasnolud rzucił wtedy propozycję
-,Hej Mikołaj, może odwiedzimy tego tu smoka co mieszka niedaleko? Będzie ciekawie! Na pewno ma tam sporo skarbów i musi mieć jakiś dobry, mocny krasnoludki trunek!
-A wiesz. To nawet nie głupi pomysł, ruszajmy zatem!
-Ha wiedziałem że się zgodzisz wampirku!
Tak więc wyszliśmy z zamku i skierowaliśmy swoje kroki chyba na zachód o ile pamięć mnie nie myli… Razem z krasnoludem poczęliśmy się skradać do legowiska smoka, gdy byliśmy parę kroków od niego spojrzałem na towarzysza który dał mi znak do ataku. Po okolicy rozszedł się nasz wojenny okrzyk który ciężko do czegokolwiek porównać… W każdym razie był to okropnie głośny ryk który by obudził nawet martwego i nie mam tu siebie na myśli… W każdym bądź razie śpiący dotąd biały smok zaskoczony był wielce że ktokolwiek śmie mu zakłócać kamienny sen… Nie mniej jednak smok przystąpił do defensywy, odganiał się od nas ogonem i potężnymi łapskami, oberwałem parę razy ogonem i szpony poharatały mi zbroję, z Tangarem nie było lepiej. Napieraliśmy na smoka z całych sił, krasnolud biegał to w prawo, to w lewo by zmylić gada z kolei ja uderzałem w jego słabe punkty, przyszedł czas by się zamienić rolami… Odciągałem uwagę smoka różnymi rzeczami, rzucałem w niego, jakimiś rzutkami, ogniowymi granatami produkcji gnoma ze statku powietrznego, pokazywałem język co było najbardziej skuteczne… Ale w każdym razie smok uganiał się za mną a krasnolud szykował się do wbiegnięcia na grzbiet potwora, nadarzyła się wspaniała okazja! Tangar zaczął biec po grzbiecie bestii, udało mu się, wdrapał się sam łeb po czym zamachnął się i potężnym uderzeniem wbił swój topór w łeb potwora… Smok zawył z bólu po czym upadł z wielkim hukiem na ziemię… Krasnolud jak gdyby nigdy nic wyjął topór, zszedł z głowy bestii i z uśmiechem na gębie podszedł i klepnął mnie mocno w plecy mówiąc
-Świetnie sobie radzimy wampirku! Ale teraz bierzmy łupy i wracajmy do tej dziury zwanej Novigradem!
-Masz rację, zbieramy skarby i w drogę.
Znaleźliśmy łupy smoka na jakimś wzniesieniu, powiedziałem towarzyszowi
-Tangar, bierz swoją połowę i ruszaj do jaskini, dogonię cię
Krasnolud posłuchał i wesołym krokiem pogwizdując coś pod nosem ruszył w stronę jaskini… Z kolei ja zabrałem również swą część do sporego worka i podszedłem do zwłok smoka… Postawiłem wór z łupami nieopodal sam zaś wyjąłem z plecaka dość sporą menzurkę, naciąłem smoka w okolicach szyi za pomocą ostrego sztyletu, zebrałem jego krwi ile się dało. Z racji iż ponownie poczułem głód krwi zacząłem pić spływającą smoczą krew… Było to coś niesamowitego, poczułem jak moja siła i wytrzymałość się zwiększają… Przejąłem w pewnym niewielkim stopniu cechy tego smoka.
Po pewnym czasie dogoniłem już wesołego krasnoluda, maszerował on wesoło w okolicach jaskini, razem już weszliśmy do owej jaskini i sprzedaliśmy niepotrzebne rzeczy kupcom, następnie za pośrednictwem maga z szarego bractwa wróciliśmy do Novigradu. Kolejne dni mijały w spokoju, żadnych przygód jeno Tangar zmagał się na kufle z jakimś innym krasnoludem. Wiele dni minęło, czas płynął spokojnie w mieście nic szczególnego się nie działo, gdy w pewnej chwili przybiegł do mnie Tangar i wydarł się
-Tee wampir! Ruszaj no tyłek z tej ławeczki, biegnij po zbroję i mieczyk i ruszamy na pustynię!
-Że co? Na jaką znowu pustynię?
-A no kurna na taką z piaskiem i innymi badziewiami!
-To po co chcesz mnie tam zaciągnąć?
-Bo tam jest Balrog, mumia, smok i jeszcze inne jakieś pieroństwa!
-No dobra, skoro tak to chyba mnie przekonałeś.
Po pewnym czasie wyruszyliśmy na podgrodzie do czarodzieja z Szarego Bractwa. Wysłał on nas za pewną opłatą w rejony pustynne, stamtąd zaczęliśmy swe poszukiwania.
Znajdowaliśmy się podeście od którego wręcz kipiało magią Bractwa. Tangarowi lekko kręciło się w głowie przez teteleportację ale jakoś to przeżył. Na swej drodze spotkaliśmy wielu olbrzymów, byli jakby scaleni z ogniem, w rękach dzierżyli ogromne miecze i młoty. Niestety nie obyło się bez konfrontacji... No cóż, w końcu Tangrowi walka sprawiała wiele radości, choć dla mnie to nie sposób na ,,miłe popołudnie". Walkę uważam za swego rodzaju ostateczne rozwiązanie, gdy wszystko zawiedzie zostaje tylko ona. Obrona własna to jednak co innego. Przedarliśmy się przez tunele i labirynt zamieszkiwany przez olbrzymów, przemknęliśmy się bez większych problemów.
-A widziałeś jak tamtego wielkiego czarnego powaliłem? Albo jak posiekałem na kawałki tego drugiego? Ha to jest klasa!
-Tak, tak, widziałem, widziałem. No jesteś po prostu świetny Tangar… -Odparłem znudzony przechwałkami krasnoluda.
W trakcie wyprawy, trafiliśmy na ogromną pustynię, nie czułem się tam najlepiej z wiadomych przyczyn lecz mimo to brnęliśmy przed siebie. Na swej drodze spotkaliśmy przedziwne stwory, wyglądały jakby zostały poddane okropnej mutacji, a w ich oczach dostrzegałem czysty obłęd. Tym razem spora liczba walk wymagała większego zaangażowania i wysiłku. Razem z Tangarem jednak przebiliśmy się przez jakieś trzy albo cztery grupy tych stworów i dotarliśmy do zasypanej piaskiem wieży. Krasnolud wszedł pierwszy i zapalił wiszącą po prawej stronie pochodnię, zachowywał się tak jakby to była karczma. Podążyłem za nim z pewnymi obawami, ze swego doświadczenia wiem co czai się w większości krypt. Wnętrze było ciemne, po kolei zapalane przez nas pochodnie oświetlały nikłym blaskiem pogrążone w przedwiecznym cieniu komnaty, po lewej stronie od wejścia znajdowały się drzwi a nad nimi napis ,,Niech nikt nie waży się zakłócać spokoju zmarłych". Spojrzałem na Tangara potem na drzwi, krasnolud otworzył je grzecznie ze swojego buta, przypadkiem wyskoczyły z zawiasów, no cóż... W kolejnym pomieszczeniu znajdowała się dźwignia i kamienna brama. Krasnolud bez wahania podszedł do niej i pociągnął, a ja w tym czasie lustrowałem wzrokiem pomieszczenie w którym się znajdowaliśmy. Drzwi poczęły się powoli otwierać, zacząłem zaklinać swą szablę, zajarzyła się ona jasnym niczym promień słońca ogniem, oświetliło to pomieszczenie i miejsce gdzie znajdowały się drzwi...Stała tam cztero osobowa grupa gigantycznych szkieletów.
-O kurna… Tangad, szybko chodź tu! Jest tu coś co ci się spodoba.
Ruszyły na nas, jak na nieszczęście oboje z Tangarem walczyliśmy bronią sieczną, a szkielety napierały na nas i nie zamierzały skończyć. Kości wielkoludów strzelały tworząc niezbyt przyjemną dla ucha symfonię, w końcu po dłuższej chwili machania toporem krasnolud się zdenerwował i pozbawił głowy jednego z trupów. Ten upadł z hukiem na ziemię. Krasnolud wyszczerzył się do mnie i wciąż z tym samym uśmiechem na gębie powiedział
-Jeden!
Widać iż chciał się ze mną pobawić w znaną grę ,,Kto zabije więcej". Rywalizacja rozpoczęła się na dobre, szkielety padały niczym płatki śniegu. W dalszej części przygody zeszliśmy do katakumb, przy wejściu znajdowała się kolejna grupa truposzy. Teraz już spokojnym krokiem udaliśmy się w głąb ponurych jak sama kostucha korytarzy.
Krasnolud zachowywał się dziwne cicho, może to przez to że obejmowałem prowadzenie w naszej zabawie albo że przeczuwał tak jak ja że za rogiem coś się czai... W następnym korytarzu spotkaliśmy grupę starych jak świat mumii, uzbrojone był w katany i wakizashi, gdy wyczuły naszą obecność ruszyły na nas mozolnym krokiem wydając z siebie jakieś okrzyki, zapewne w języku umarłych. Rozpoczęła się kolejna walka, przeciwnicy mimo iż byli zmumifikowanymi zwłokami ożywionymi za sprawą nekromancji w zwarciu poruszali się dość żwawo i sprawnie. Przyznam iż mało mnie to zdziwiło, gdyż wiem do czego zdolna jest magia a zwłaszcza nekromancja... W każdym bądź razie mumie wymagały od nas większego zaangażowania w walkę. Nie można było sobie pozwolić na jakąkolwiek chwilę nieuwagi. Po pewnym czasie, może godzinie, może dwóch przedarliśmy się przez większość katakumb, na naszej drodze stały teraz kamienne drzwi, które bez większych trudności otworzyliśmy. W korytarzu za nimi znajdowało się przejście na most. Gdy znaleźliśmy na nim dostrzegliśmy w dalszej części platformę ze schodami prowadzącymi jeszcze niżej. Ku naszemu zdziwieniu przy schodach nie stała żadna mumia. Tangar westchną ciężko i wrzasną
-Kurna łazimy i łazimy i nie znaleźliśmy ani grama złota i ani kropli alkoholu!
-Nie marudź stary zgredzie jeden, raz dwa się ruszaj bo nas coś od tyłu za sko…. W tej właśnie chwili poczułem jak by podłużny cios ostrzem po plecach, zbroja została w dużym stopniu uszkodzona, moje plecy też nie miały się najlepiej, upadłem przed siebie, w ostatniej chwili wsparłem się na rękach, Tangar obejrzał się błyskawicznie za siebie i z potężnym zamachem przywalił toporem w mumię, która mnie powaliła, co dziwne była tylko jedna lecz nie była ona taka słaba jak reszta. Mumia otrzymała potężny cios nie zdążając go sparować, zawyła i cofnęła się parę kroków. W tym czasie zdołałem się pozbierać, chwycić za broń i razem z Tangarem ruszyliśmy do ofensywy. Pod gradem ciosów mumia w końcu padła. Ożywieniec miał dość okazałą broń, była to jakaś magiczna katana, wyrwaliśmy ją z łapy umarlaka i zabraliśmy ją jako pierwszy na tej wyprawie łup. Po tych wszystkich wydarzeniach postanowiliśmy urządzić postój, odpiąłem napierśnik i począłem oglądać jego tylną część, plecy wciąż obficie krwawiły, krasnolud spostrzegłszy to rzekł:
-Wampir, siadaj no na tyłku, grzecznie i bez wymówek, wiem że wy macie tą swoją zakichaną regenerację ale cuś mi się widzi że nie działa!
Wzruszyłem ramionami i usiadłem, Tangar wyciągnął z plecaka dość sporą torbę z opatrunkami i począł odkażać ranę, założył na nią jałowe opatrunki
-Łapy w górę! – Poprosił krasnolud.
Zrobiłem to gdyż sądziłem iż mój niewysoki towarzysz wie co robi. Począł biegać wokół mnie bandażując mnie, zapytałem go
-Czy ty aby nie chcesz ze mnie mumii zrobić?
Krasnolud uśmiechnął się od ucha do ucha i oznajmił
-Przykro mi przyjacielu ale nie mam wystarczająco bandaży.
Po pewnym czasie Tangar zakończył opatrywanie mojej rany i wyciągnął z plecaka butelkę krasnoludzkiego mocnego piwa. Po dłuższej chwili wpatrywania się w uszkodzoną część zbroi stwierdziłem że nic się z nią już nie da zrobić a będzie mi jedynie ciążyć, tak więc założyłem na siebie kolczugę i tylko przednią część napierśnika Oznaczało to, że w takiej sytuacji moje plecy zostały bez solidnej ochrony.
Nadszedł czas by w końcu zejść na niższy poziom, znaleźliśmy się na kolejnej platformie, wokół nas była tylko przepaść, lecz na nasze szczęście znajdował się przed nami jakiś portal, tym razem już dobrze przygotowani wkroczyliśmy do niego, po drugiej stronie znajdowała się kolejna platforma, na jej środku był umieszczony pentagram namalowany krwią a na jego środku znajdowało się świeże ciało młodej kobiety.... Wokół pentagramu znajdowały się mumie… Umarlaki jak dotychczas ruszyły na nas, z Tangarem walczyliśmy plecami do siebie, walka rozgorzała, zmasakrowane ciała mumii poczęły walać się po komnacie, po niedługiej chwili żaden nieumarły, oprócz mnie jeżeli tak to można ująć, nie stał już na nogach. Podszedłem do pentagramu, nogą rozmazałem jego strukturę, zbliżyłem się do zwłok, zamknąłem oczy martwej kobiecie i wyciągałem z sakiewki dwie złote monety które położyłem na jej oczach po czym szepnąłem do siebie
-Niech twój duch zakończy swą ostatnią podróż… - Następnie zabrałem pierwszą lepszą pochodnię wiszącą na ścianie i podłożyłem ją pod zwłoki. Sądzę że chociaż w taki sposób mogę pomóc tej kobiecie. Przed nami znajdowały się kolejne drzwi, była na nich inskrypcja głosząca ,,Cień i Płomień". Krasnolud otworzył drzwi z ponurym zgrzytem, przed nami był kolejny most lecz na jego końcu coś się świeciło niczym pochodnia, nagle grobową ciszę przerwał głośny ryk, w oddali zapłonęły ślepia, czerwone jak samo piekło. Okazało się że mamy do czynienia z mitycznym potworem, Balrogiem. Przeciwnik był wielki, wywijał mieczem półtoraręcznym, dokoła niego latały płomienie. Dla niedoświadczonego wojownika byłby to niezmiernie ciężki przeciwnik, lecz nie dla nas. Ruszyliśmy na niego z równie głośnym okrzykiem, napieraliśmy na niego tak iż Balrog co chwile musiał się cofać. Tangar plątał mu się pod nogami zadając przy tym spore obrażenia przeciwnikowi. Ja miałem do czynienia z bezpośrednimi atakami demona, wszędzie słychać było szczęk oręża, wycia i okrzyki. Dziwna sprawa iż Balrog nie potrafił kogokolwiek zranić w większym stopniu, jeżeli trafił jedynie zarysował lekko zbroję bądź zadał płytką ranę lub troszkę zadrapał ale zdarzało się iż jego cios był dość mocny, nie raz powalał lecz tak czy inaczej po kilkunastu minutach walka dobiegła końca. Ostatni cios przebijający serce demona należał do mnie, w tym momencie Tangar na mnie spojrzał dość krzywym wzrokiem i burknął
- Ten się liczy za jednego. - Po tych słowach dostrzegłem iż demon miał na szyi zawieszony jakiś klucz, bez dłuższego zastanowienia zerwałem go z jego szyi. Tangar wydarł ogromny półtorak z łapy Balroga i wrzucił do torby z naszym łupem. Za mostem znajdowała się kolejna platforma, a na niej były ustawione dwie skrzynie. Otworzyłem każdą z nich, były wypchane złotem, magicznymi zwojami i różnorodną bronią, bez długiego namysłu zabraliśmy z Tangarem całą zawartość skrzyń.
Wieża na pustyni poczęła niknąć za nami, udaliśmy się w kierunku Purpurowego Wybrzeża, natknęliśmy się po drodze na pustynną burzę. W ostatniej chwili umknęliśmy do jakiejś zapomnianej świątyni. Jej wnętrze nie było puste, okazało się że trafiliśmy na siedlisko albo gniazdo... Sam nie wiem jak to ująć. W każdym razie natknęliśmy się na o wiele większą grupę tych zwierzoczłeków niż spotykaliśmy dotąd, był wśród nich jeszcze ich przywódca, zupełnie inaczej wyglądał niż cała reszta, był całkowicie przemieniony, strach było na niego patrzyć. To co miał w oczach... Tego nie da się słowami opisać. W każdym razie zdawało mi się że patrzę w samo serce otchłani, w bezdenną nicość, w niebyt...
Potwory na nasz widok wydały paraliżujący zmysły okrzyk i ruszyły szarżą na nas, na ich nieszczęście byliśmy uzbrojeni i przystąpiliśmy do obrony. Zwierzoczłeki rozbiły się o nasze tarcze niczym fala o skały… Na szczęście nie było większych problemów z pomniejszymi stworami, na deser został nam jedynie ich przywódca… Krasnolud burknął do mnie
-Zajdę gnoja od tyłu a ty za ten czas zwróć jego uwagę.
-Jak uważasz.
Zatem ruszyłem z bronią na to monstrum, starałem się odpierać jak największą liczbę ataków ale jak to bywa podczas walki, nie wszystko wychodzi zgodnie z planem… Po dłuższym użeraniu się z potworem walka się zakończyła mimo iż nie zadałem mu poważnych ran, monstrum padło za sprawą krasnoluda który wbił swój topór w łeb bestii… Tangar uśmiechnął się od ucha do ucha i zerwał z szyi potwora wisior z kluczem, zadowolony z siebie podszedł do skrzynki która znajdowała się w koncie świątyni, otworzył i przesypał całą zawartość kufra do torby z naszymi łupami… Urządziliśmy w tej zapomnianej przez świat świątyni postój na pewien czas, rozsiedliśmy się najwygodniej jak to możliwe, przystąpiliśmy do podziału łupu i gwarzyliśmy przy tym.
-Mikołaj ty nie myślałeś kiedyś nad tym żeby zakończyć taki tryb życia?
-Co masz na myśli?
-No tego, te ciągłe tułaczki, walki. Nie myślałeś żeby sobie kiedy bąbę znaleźć i żyć spokojnie?
-Szacunku trochę krasnoludzie byś okazał do kobiet, nie wszystkie to takie wredne babska jak ci się może wydawać, większość jest naprawdę wspaniała.
-Dobra, dobra. A miałeś kiedyś jaką?
-Właściwie to cały czas oczekuję na ,,Tę jedyną”
-No cóż, to twój problem, a sądzisz że jakiej rasy będzie ,,ta jedyna”?
-Szczerze to nie mam pojęcia, może elfka albo pół elfka.
-Blee tam elfki, prawdziwa kobieta to krasnoludka kobieta!
-Taa jasne, a zwłaszcza taka z brodą co nie?
-No pewnie! Takie są najlepsze! Co jak co ale jeżeli ty gustujesz w elfkach to masz pewno z łepetyną coś nie tak, przecie taka elfica to chuda, licha słaba. I co ty w tym widzisz?
-Tangar… Możesz tego nie zrozumieć ale ja swój gust i mi się bardziej elfki podobają niźli krasnoludzie…
-Bzdury gadasz!
Kilka godzin później burza piaskowa ustała a my mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Nie tracąc czasu dokończyliśmy posiłek, zebraliśmy się szybko i ruszyliśmy na spotkanie z nowymi przygodami. Po burzy pustynia ucichła, nie było na niej ani żywej duszy. W bardzo wesołych nastrojach kierowaliśmy się w stronę Purpurowego Wybrzeża… Po drodze nawinęło się parę ogromnych skorpionów lecz nie ma co opowiadać o walce z nimi… Po niedługiej wędrówce dotarliśmy nareszcie do osady… Zawitaliśmy do tamtejszego namiotu gdzie zazwyczaj spotykali się mieszkańcy osady w okolicach pory wieczornej. W rogu namiotu dostrzegliśmy jednego z członków Szarego Bractwa, za jego pośrednictwem wróciliśmy do Novigradu, po raz kolejny…
Mijały kolejne dni w błogim spokoju, lecz pewnego dnia wydarzyło się coś co odmieniło moje życie… Był ciepły wieczór, znajdowałem się na Gnomim Okręcie Powietrznym, odpoczywałem na dziobie. Patrzyłem na horyzont gdzie krwawa tarcza słońca za drzewami kryła się, rozmyślałem wtedy o przeszłości jak i o tym co wkrótce może się wydarzyć. Słońce skryło się już zupełnie za drzewami, przede mną rozciągało się piękno nocy. Na okręcie panował niezmącony niczym spokój… Jeden z gnomów stał za sterem i kierował się na Góry Popielne gdzie rzekomo urzędować miał kolejny smok, umówiłem się bowiem z Tangarem iż wyruszę w te góry a on dołączy do mnie po przez usługi teleportacyjne Szarego Bractwa. Lecz gdy tak rozmyślałem o swoim losie zapomniałem zupełnie o wszystkim, gdy nagle poczułem dość silne drgania podłoża… Była to oznaka teleportacji, czyżby krasnolud już załatwił swe sprawy albo czy się za mną stęsknił? Otóż ku mojemu zdziwieniu nie… Moim oczom ukazała kobieca się postać w płaszczu z narzuconym kapturem. O tym, że to kobieta można było wtedy poznać jedynie po głosie. Mówiła z dziwnym akcentem, nie mogłem sobie przypomnieć skąd go znam, po czym olśniło mnie. To przecież język elfów. Byłem tak bardzo zaskoczony, tym spostrzeżeniem, że nie zwróciłem uwagi na to kiedy do mnie podeszła. Ściągnęła płaszcz kładąc go obok mnie. Była raczej drobna, wzrostu około metra sześćdziesiąt. Na sobie miała zielony kaftan, z cienkiego materiału, którego wyrób był specjalnością elfów. Zapewne dobry elfi krawiec, tylko oni są tak dokładni, musiał go wykonać, bo idealnie dopasowany był do figury nowo przybyłej towarzyszki podróży. Mimo iż w czasie swojego istnienia spotykałem wielu elfów, tak kobiet jak i mężczyzn, nigdy jednak nie emanowali taką delikatnością jak ta właśnie kobieta. Krój kaftanu odkreślał, każdy drobiazg w jej budowie, ukazywał sylwetkę kobiety przyzwyczajonej do podróży, o czym świadczyły uwidaczniające się przy każdym ruchu mięśnie, dodające jej postaci jedynie uroku i podkreślające piękno. Ubiór świadczyć mógł o jej wysokim urodzeniu, choć po tym jak rozmawiała z kapitanem nie powiedziałbym tego. Była stanowcza, ale nie władcza, potrafiła się targować. Zapewne należy do tej grupy, która nie pozwoli by ktoś narzucał jej swoją wolę. Twarz natomiast miała wysmukłą, z delikatnie podkreślonymi kośćmi policzkowymi, lekko zaróżowiona na policzkach skóra, jeszcze bardziej podkreślała delikatność rysów. Miała długie, jasne włosy które swobodnie opadały na jej ramiona. Uszy ewidentnie potwierdzały przynależność do elfiej rasy, choć mimo szpiczastego kształtu nie były duże, raczej mniejsze. Rozpoczęła ze mną rozmowę, było to dla mnie zaskoczenie wszakże elfy raczej unikają ludzi, zwróciła uwagę na mój strój, pytała czy jestem podróżnikiem. Jej oczy obserwowały uważnie każdy mój gest, a trzeba przyznać, że wypowiedzi znacznie się wtedy komplikowały. Miała oczy w kolorze nieba, nakrapiane maleńkimi srebrnymi plamkami, hipnotyzujące każdego kto w nie spojrzał. W trakcie rozmowy często splatał swoje szczupłe palce, albo opierała je na biodrach, na których spoczywał pas, dość szeroki. To dziwne ale wcześniej nawet nie zauważyłem że w jego tylnej części ma drobne szlufki, zapewne na noże. Od czasu do czasu przechadzała się po pokładzie, stąpała delikatnie, ale widać było w tych krokach pewność. Ta pewność obecna była nie tylko w sposobie chodzenia, świadczyły o niej zarówno oczy, przekonując, że jeśli zajdzie taka potrzeba ona potrafi poradzić sobie z problemami. Po dłuższej chwili wpatrywania się w elfke podszedłem do niej i przeprosiłem iż się nie przedstawiłem, ukłoniłem się jej nisko i patrząc w jej piękne oczy zdradziłem jej swe imię. ,,Mikołaj Shadowblade” powtórzyła, po chwili zastanowienia swe imię zdradziła i ona
-Miło mi cię poznać, ja jestem Sashivei Maledi.
Gdy raz jeszcze spojrzałem w jej głębokie niczym ocean oczy, zupełnie w nich utonąłem i w tej właśnie chwili poczułem jak po długich trzydziestu latach moje serce zabiło ponownie… To było niesamowite przeżycie… Mimo iż dziś wiem że ona była jedynie aniołem, nie zapomnę tego przeżycia nigdy… Sashivei dała mi nowy początek, nowe życie…
*Na tej stronie widnieją jak by zasuszone łzy… Widać iż autor nad tą stroną dziennika uronił parę łez, zapewne wskutek silnych emocji jakie nim targać mogły, lecz to tylko założenie *
-Może przestaniemy zwracać się do siebie per ,, pan, pani”? – Zaproponowałem elfce.
-Bałam się o to zapytać ale jeżeli ty już to zaproponowałeś to chętnie. – Sashivei wydala się wtedy bardzo zadowolona. Po czym odrzekła. – A właściwie dlaczego jesteś taki blady Mikołaju i co to za fiolki przy twoim pasie?
-Nie będę cię okłamywał. -Westchnąłem ciężko po czym odpiłem płaszcz i rozłożyłem go na pokładzie.- Sashivei, usiądź proszę. Opowiem ci całą prawdę o mnie…
Elfka skinęła głową i posłusznie wykonała prośbę, usiadłem naprzeciw niej, patrząc w jej piękne oczy, wyznałem jej
-Otóż jestem wampirem, lecz proszę nie lękaj się, nie jestem w pełni taki jak wszystkie te potwory, przeszedłem przemianę jak każdy w której walczyłem ze swoim przeciwieństwem, wygrałem pewnie dzięki mojemu pragnieniu o zdobyciu prawdziwej miłości. Miałem wtedy niespełna dwadzieścia jeden lat… Po tym wszystkim czułem się okropnie, mimo takich darów które otrzymałem byłem smutny, czułem jakąś pustkę… Proszę daj mi szansę, obiecuję że cię nigdy nie skrzywdzę i nie dam cię nikomu skrzywdzić… -Pierwszy raz w całym swoim życiu zwierzyłem się komuś w taki sposób. Elfka przez cały czas słuchała mnie uważnie, w pewnej chwili zdawało mi się że widzę łzy w jej oczach, ona współczuła mi naprawdę… Rozumiała mnie w całości, była dla mnie wszystkim…
*I raz kolejny można na kartkach dziennika dostrzec zaschnięte łzy*
-Mikołaju jesteś naprawdę niezwykłym człowiekiem, nie martw się, nie jesteś sam. Gdy tylko zechcesz podążę za tobą i obdarzę cię siłą, będę przy tobie. –Elfka uśmiechnęła się do mnie ciepło…
Nasza rozmowa ciągle się toczyła, a podróż dobiegła końca jakąś dobrą godzinę temu, Sashivei uznała mnie za naprawdę wyjątkowego człowieka… Za człowieka… Nie za wampira, jeno za człowieka. Od jak dawien, dawna nie słyszałem takiego pochlebstwa… Lecz niestety nadszedł gorzki czas pożegnania, powiedziała do mnie
-Wybacz mi ale czas mnie goni, jeszcze się spotkamy.- Następnie ukłoniła się i zwróciła do czarodzieja z Szarego Bractwa który akurat wyszedł z kajuty zaczerpnąć świeżego powietrza… Sashivei rozpłynęła się w powietrzu po zaklęciu czarodzieja. Stałem długi czas w miejscu zauroczony tą elfką, ciągle myślach widniał mi jej portret, ciągle widziałem jej piękną twarz, te głębokie oczy… Ach, poczułem że na nowo ożyłem, lecz nagle kolejne drżenie podłoża wyrwało mnie z zamyślenia. Tak, tym razem to był Tangar, dostrzegł poczciwy krasnolud iż nad czymś rozmyślam i klepnął mnie z całej siły w plecy gwałtownie wyrywając z zamyślenia, a następnie zapytał
-Tee wampir coś ty kurna taki zamyślony, jakąś wampirzyce żeś spotkał czy jaki pieron?- Spojrzałem wtedy na krasnoluda i jedynie ciężko westchnąłem, Tangar przejechał łapą po swojej brodzie targając lekko jej koniec po czym podrapał się po głowie, spojrzał na mnie i oświadczył,
-Mikołaj, zaczynam się o ciebie bać… Coś jest z tobą kurna nie tak jak powinno być.
Krasnolud przypomniał sobie właśnie o celu
-Ej ruszmy się bo smok jak zając, ucieknie nam! No w drogę, ruchy!
-Wybacz przyjacielu lecz zapał mój ostygł zupełnie, nie mam ochoty na żadne przygody ze smokami…
Tangar poważnie się zdziwił, widział że coś mnie opętało, sam nie wiedział dokładnie co to jest, ale nie przejmował się tym zbytnio, chwycił linę i zeskoczył z pokładu na ziemię następnie ruszył w kierunku góry na której znajdowało się wejście do jakiejś warowni. Z kolei ja położyłem się na dziobie okrętu który zaczynał unosić się w niebo i myślałem tylko o jednym, o przepięknej elfce, Sashivei Maledi…
Kolejne dni w Novigradzie mijały spokojnie, często widywałem się z Sashivei, czułem że to najwspanialsze chwile w całym moim życiu, pewnego dnia wyruszyliśmy z Sashivei do miasta elfów o nazwie Suldaneselar. Elfka była mi bardzo wdzięczna iż zabrałem ją do tego miasta gdyż ona jedynie o nim słyszała, spędziliśmy razem cały dzień, zwiedzaliśmy, dużo rozmawialiśmy. Co ciekawe mimo iż nie muszę nic jeść, zjadłem z nią obiad. To był naprawdę wspaniały dzień, lecz jak zawsze nadchodził powoli czas pożegnania, a nastało to w miejskiej szkole magii. Gdy już miałem wkroczyć do portalu prowadzącego do miasta Sigil, Sashivei rzekła do mnie
-Żegnaj…
Na te słowa zatrzymałem się i zwróciłem ku niej, spojrzałem raz kolejny w te przepiękne błękitne oczy i zapytałem,
-Dlaczego żegnaj? Czyżbyśmy się więcej nie zobaczyli? -delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu i dodałem -Różnica po między słowami żegnaj a dowidzenia ma wielkie znaczenie, lecz wiem iż na pewno to rozumiesz.- Sashivei spojrzała na mnie i przeprosiła za tamto oraz powiedziała
-Do zobaczenia Mikołaju. -a następnie uśmiechnęła się do mnie ciepło, spojrzałem raz kolejny w te wspaniałe oczęta, przytuliłem elfkę do siebie i szepnąłem jej na ucho ,
-Oczywiście, do zobaczenia Sashivei… Do zobaczenia, -elfka wtuliła się tylko lecz gdy po chwili puściłem ją z objęć dostrzegłem na jej policzkach rumieńce. Sashivei spojrzała mi w oczy po czym ucałowała w policzek, wpatrywała się we mnie jak w obrazek. Nie mogłem oderwać od niej oczu, patrzyłem na nią cały czas, lecz w końcu wszedłem w ten pieroński portal… W mojej głowie malowały się obrazy ze wspólnych tak wspaniale spędzonych dni… Nigdy jej nie zapomnę… Sashivei Maledi, w dniu którym ją ujrzałem, skradła moje serce które wprawiła w ruch… Czas płynął szczęśliwie dla mnie i dla Sashivei, razem wiele się spotykaliśmy, wiele podróżowaliśmy, wiele nowych a zarazem pięknych miejsc odkryliśmy, było nam po prostu wspaniale… Lecz nadszedł ten dzień… Dzień który utkwił mi najbardziej w pamięci… Dzień naszego przedostatniego pożegnania… Spotkałem ją na Novigradzkim rynku, od razu do niej popędziłem, objąłem ją i szepnąłem jej na uszko,
-Witaj Sashivei. -elfka jednak tego dnia była dość smutna, spojrzała mi w oczy, wydawało mi się że ona płacze… Lecz się myliłem, mimo iż Sashivei chciała zachować pozory że niby jest wesoła i tak dostrzegłem smutek z jakim się zmaga, widziałem to w jej oczach, do dziś nie mogę tego widoku zapomnieć… Elfka spojrzała w moje oczy po czym oznajmiła
-Przepraszam cię bardzo muszę natychmiast wyjechać w rodzinne strony i nie wiem kiedy wrócę… Obiecuję że dam ci znać gdy będzie się zbierać z powrotem… -Ucałowała mnie na pożegnanie po czym zapytałem
-Sashivei, czy mógłbym ci towarzyszyć?
-Wybacz Mikołaju ale niestety nie, przepraszam cię ale sam pomyśl co by rzekli moi rodzice gdybym przyprowadziła do domu wampira? –elfka mimo swojego smutku uśmiechnęła się ciepło.
-Skoro tak, nie będę zatem ci wadził w podróży.
-Ależ co ty opowiadasz? Jak ty mógłbyś mi przeszkadzać? Przecież zawsze niesiesz mi pomoc, w każdej sytuacji! Proszę nie stawiaj się tak nisko, jesteś dla mnie naprawdę ważny, zawsze mi pomagasz.
-Przepraszam… Skoro tak, to wiedz że będę na ciebie tu czekał… Wiernie, tylko i wyłącznie na ciebie moja droga Sashivei…
-Jesteś naprawdę wspaniały, tak się cieszę że się poznaliśmy, że jesteśmy przyjaciółmi a nawet… kimś więcej…
-Masz rację, to jest wspaniałe, dziękuję ci że jesteś… -raz kolejny przytuliłem do siebie elfkę.
-Och Mikołaju… Wielka szkoda że muszę cię opuścić przez pewien czas, ale nie martw się, spotkamy się wkrótce. Do zobaczenia.
-Tak… Do zobaczenia Sashivei…
Gdy Sashivei wyjechała czas pętlił się niesamowicie, wszystko jak by stanęło w miejscu… Wielki smutek mnie ogarnął, w myślach miałem tylko Sashivei… Po pewnym czasie uświadomiłem sobie co tak naprawdę do niej czuję.
Minęło już prawie sześć tygodni od wyjazdu Sashivei. Pewnej pogodnej nocy obserwowałem z rynku w Novigradzie rozgwieżdżone niebo, zatracałem się we wspomnieniach o Sashivei, lecz z tych rozmyślań wyrwał mnie delikatny głos, oderwałem wzrok od księżyca i przeniosłem go na osobę która uprzejmie przywitała się ze mną, była to elfka niewysoka, kruchutka ale za to zwinna i szybka. Lekko opalona o gładkiej brzoskwiniowej cerze i zgrabnej sylwetce. Jej oczy o intensywnej niebieskiej barwie przypominały głębię oceanu. W jej głosie można było usłyszeć nutkę melancholii. Jest piękna ale nie uwodzicielska. Patrząc na jej twarz można by powiedzieć, że ciągle pozostał na niej ślad dziecięcej urody. Porusza się z gracją jakby unosiła się nad ziemią. Jej karminowe usta zazwyczaj wygięte są w uroczym uśmiechu który odsłania śnieżno białe zęby, a jej imię brzmiało Calia Cys’variamne. Elfkę zaciekawiło to nad czym tak rozmyślam, sądziła że coś mogło mi się przytrafić… W dalszej rozmowie z Calią opowiedziałem jej kim tak naprawdę jestem i co się wydarzyło ostatnio, elfka była pod wrażeniem gdy usłyszała z moich ust słowa które oblekają kogoś w tak wspaniały sposób w jaki przedstawiałem Sashivei… Była zaskoczona że miłość może pokonać śmierć, zapytała się gdzie w takim razie znajduje się owa dama serca … Odparłem iż wyjechała na dłuższy czas do rodziny… Calia tylko skinęła głową, uśmiech zniknął z jej twarzy, widać przejęła się mym losem. Niestety naszą rozmowę przerwały pilne sprawy które elfka musiała jeszcze załatwić, pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoje strony, udałem się na spoczynek… Czas nie dawał o sobie zapomnieć, chciałem zabić to uczucie poprzez porządny długi sen…
Czwarty miesiąc od wyjazdu Sashivei, serce moje serce… Gdzie się podziewasz?… Jest mi coraz gorzej, lecz się nie poddaję, nie tracę wiary ani nadziei… Tangar gdzieś zniknął od dłuższego czasu nie widziałem się ze starym, poczciwym krasnoludem, lecz na swojej drodze spotkałem nowych towarzyszy, czarownice Naemi i pół smoków Thella i Tresora oraz pewnego wojaka Hircyna. Każdy z osobna miał wiele za sobą, w swoich profesjach dosięgli tego czego wielu innych nie dało rady, wiele spotkało nas przygód. Odnosiłem wrażenie że z całej czwórki najpotężniejszym wojakiem był Hircyn, widziałem nie raz jak pokonywał każdego z kim walczył, miałem nawet z nim do czynienia, nie spodziewałem się że jest aż tak szybki a za razem silny, nie zdołałem zadać mu poważniejszych obrażeń a już zostałem pokonany… Złożyłem broń, tylko to mi pozostało, ta walka była z góry przesądzona. Pewnego pochmurnego popołudnia dostrzegłem Hircyna sprzeczającego się z Calią na Novigradzkim rynku, przysłuchiwałem się jedynie kłótni starając się dociec jej tematu, wsłuchiwałem się jakieś dziesięć minut, wreszcie ze strony Hircyna padła obelga iż Calia jest typową elfią dzikuską bez grosza kultury, wtedy już nie wytrzymałem, stanąłem twarzą do Hircyna zasłaniając Calię. Warknąłem do niego by przestał wreszcie zachowywać się jak idiota i zaprzestał wyzywania Calii… Hircyn zrobił tylko głupią minę nie przejmując się jak zawsze niczym i bezczelnie odparł
-Tylko zabawa. -Nerwy mi wtedy puściły, złapałem go za fraki i wykrzyczałem mu prosto w twarz
-Skończ z tą dziecinadą! Jeżeli tego nie zrobisz, możesz żałować tej decyzji! -wiedziałem iż w starciu nie mam z nim żadnych szans ale mimo to nie zrezygnowałem obrony z Calii. Mina Hircyna nabrała jeszcze głupszego wyrazu niż dotychczas
-Jak sobie życzysz, rycerzyku -odparł po czym ukłonił się niedbale nadając swojej wypowiedzi jeszcze większą ironię. W tym momencie Calia oznajmiła iż nie ma zamiaru więcej przebywać w towarzystwie Hircyna, skierowała swe kroki do pobliskiej tawerny. Po chwili gdy Calia zniknęła z pola widzenia burknąłem do Hircyna
-Stary, skończ z tym naprawdę… -w tym momencie wręczyłem mu paczkę jednego z najmocniejszych trunków w całych krainach, sam nie piję lecz trzymałem te flaszki dla Tangara ale cóż… Posłużą w szlachetniejszym celu niż zwykle… Hircyn tylko spojrzał na trunki po czym wyszczerzył się i odparł
-Dobra, nie będę już jej dręczyć, ale powiem że pozbawiłeś mnie mojej ulubionej rozrywki! -na te słowa tylko oczami przewróciłem i dodałem że jeżeli nie dotrzyma słowa to się z nim policzę… Następnie nie zwlekając pobiegłem do tawerny odnaleźć Calię, na moje szczęście spotkałem ją przy jednym ze stolików. Zdjąłem kapelusz i zapytałem
-Czy mógłbym się dosiąść?
-Proszę bardzo, pan jest chyba jedyny normalny w tym pokręconym mieście…. -Spojrzałem na nią, widać było że coś trapiło tę miłą elfkę.
-A co by pani powiedziała gdybym załatwił tę sprawę z Hircynem? To znaczy te kłótnie. -Calia spojrzała na mnie i dopytywała się z niedowierzaniem
-Naprawdę zrobi to pan dla mnie?
-Owszem, szczerze powiedziawszy już poczyniłem pewne kroki w tym celu. -Na twarzy Calii zajaśniał uśmiech, rozmawialiśmy jeszcze chwilę po czym rozeszliśmy się w swoje strony… Następne dni były już spokojne, Hircyn nie dręczył Calii, a ona była bardzo zadowolona z tego iż udało mi się do niego jakoś przemówić. Kilka dni później spotkałem Calię przechadzającą się na podgrodziu, wdała się rozmowa, zaproponowałem byśmy wreszcie skończyli mówić do siebie per ,,Pan, Pani”, przecież jesteśmy przyjaciółmi a nie osobami dla siebie obcymi. Na twarzy Calii malował się promienny uśmiech po czym odparła,
-Już myślałam że nigdy o to nie zapytasz Mikołaju. -Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas po czym rozeszliśmy się w swe strony, czas mijał powoli i bez żadnych przygód, jednym słowem miałem prawie wszystko czego chciałem…
Szósty miesiąc… Mówią że nadzieja umiera ostatnia, a jak to u wampirów jest? Mam już dość Novigradu, mam już dość oczekiwania w nieskończoność, czas wszystko zmienić… Rozpocząłem przygotowania do dwutygodniowej wyprawy… Zakupiłem wszystko czego mi było trzeba, od krzesiwa aż po zbroję i konia… Kilka dni przed wyjazdem rozmawiałem z Calią i Naemi, z racji iż są to moje dobre przyjaciółki chciałem się z nimi jakoś godnie pożegnać na te dwa tygodnie… Umówiliśmy się przed podgrodziem, wszyscy konno… Gdy jeszcze wróciłem do Novigradu parę spraw załatwić dostrzegłem na rynku Tresora, ten jak zwykle naprzykrzał się jakiejś bogu ducha winnej elfce, przewróciłem oczami i skierowałem kroki w stronę kupca. Usłyszałem czym Tresor dręczył biedną elfkę, Tresor jak to Tresor składał jej niemoralne propozycje, elfka niewytrzymała i uderzyła go w pysk. I słusznie postąpiła, miała już odchodzić ale pół smok złapał ją ze rękę i zagroził
-Jeżeli jeszcze raz mnie uderzysz to tą dłoń odetne.- W tym momencie miarka się przebrała, odebrałem od kupca złoto i ruszyłem szybkim krokiem w stronę tego niegodziwca. Z racji iż trochę się znaliśmy chciałem go spokojnie skłonić do tego by wreszcie przestał, jednak on nie był na tyle mądry, wydarł się
- Ta zniewaga krwi wymaga! -i już chciał dobyć miecza ale powstrzymała go moja reakcja, ostrze mojej szabli znalazło się przy jego gardle Tresor uniósł ręce na znak że jest bezbronny i nie zaatakuje. -Teraz obleciał cię strach, czyż nie? Słabszych to byś gnębił ale jeżeli spotkasz kogoś silniejszego to od razu kulisz ogon i uciekasz… -Tresor wtedy burknął,
-Po jakie licho bronisz tej elficy, nawet jej nie znasz…
-Nie rób ze mnie głupca, dobrze widziałem co tu się działo i taki numer nie ujdzie w mojej obecności.- Odwróciłem się do elfki i szeptem oznajmiłem że przytrzymam tego niegodziwca ułatwiając jej odwrót. Elfka była mi wdzięczna, podziękowała, oznajmiła
-Nie zapomnę tego co dla mnie uczyniłeś, szlachetny panie. -następnie uciekła jak najdalej od rynku. Spojrzałem wtedy na Tresora i opuściłem szablę rzekłem przy tym
-Tresorze… Zmieniłeś się i najwyraźniej nie na lepsze. -Tresor zrobił tylko głupią minę i burknął do mnie
-A wiesz, pierwszy raz widzę wampira co by stawał w obronie innych, ty faktycznie jesteś jakiś dziwny.
-Wiele rzeczy o mnie nie wiesz i zapewne się nie dowiesz. -Takim właśnie sposobem nasza znajomość się zakończyła, schowałem szablę i rzuciłem na odchodne
-Jeżeli dowiem się że tej elfce albo komuś coś się stało z twojej przyczyny to gorzko tego pożałujesz…
Odpoczywałem pod drzewem przy jakimś małym stawie… Oczekiwałem na Naemi i Calię, pierwsza zjawiła się Naemi na kasztanowym koniu, dostrzegła mojego astralnego wierzchowca oczekującego na wymarsz i takim sposobem mnie znalazła, rozmawialiśmy troszkę oczekując na Calię która w końcu się zjawiła, ku mojemu zdziwieniu prowadziła ze sobą białego rumaka, z jarzącą się jasnym płomieniem grzywą i ogonem… Był to również astralny wierzchowiec… Powitaliśmy Calię ciepło, po czym wszyscy dosiadaliśmy wierzchowców i ruszyliśmy w stronę Rdestowej Polany… Wycieczka nie trwała długo, niewiele czasu upłynęło a już byliśmy na miejscu. Zsiedliśmy z koni, puściliśmy je wolno po łące by odpoczęły a nasza trójka udała się w kierunku pobliskiej, niewielkiej plaży. Zbliżała się noc, rozpaliliśmy zatem ognisko, rozłożyłem swój płaszcz na piasku by elfki mogły wygodnie usiąść. Naemi oznajmiła że niestety nie może spędzić z nami całego wieczoru, śpieszyło jej się i z tego powodu było jej dość przykro. Ale mimo tego obie były radosne a zarazem smutne, ciszyły się że mogą spędzić więcej czasu z dobrym przyjacielem a z drugiej strony smuciły się iż wyjeżdżam na całe dwa tygodni. Dużo rozmawialiśmy o sprawach ważnych i mniej ważnych, było wesoło, nie chciało się opuszczać tego towarzystwa ale niestety po godzinie Naemi musiała nas opuścić… Zostałem tylko ja i Calia, elfka życzyła mi szczęścia i powodzenia w podróży, była bardzo uprzejma, z resztą jak zawszę… Opowiedziałem jej co dziś w Novigradzie się stało, Calia była pod wrażeniem mojej postawy i powiedziała że słusznie postąpiłem. Rozmowa ciągła się miło ale niestety… Nadszedł czas pożegnania, poprosiłem Calię o pewną przysługę, w tej chwili wyciągnąłem z kieszeni na sercu starannie złożony kawałek pergaminu i podałem go Calii, był to portret Sashivei, Chciałem, jeżeli by ujrzała taką elfkę w mieście, by przekazała jej wiadomość, że wciąż na nią oczekuje i tęsknię za nią… Calia rozłożyła pergamin i ujrzała wspaniały portret przepięknej elfki, powiedziała
-Już wiem dlaczego tak do niej ciągle wzdychasz.
-To nie jej wygląd mnie urzekł. Ale piękno jej wnętrza. -Calia skinęła głową i szepnęła coś do siebie, była czymś zdumiona... Nadszedł czas pożegnania, wielki smutek mnie ogarnął z tego powodu i co jeszcze bardziej zaskakujące, poleciały mi łzy… Trzydzieści dwa lata minęły odkąd ostatnio zapłakałem… Calia pocieszyła mnie iż wkrótce się spotkamy znów tylko że już w towarzystwie Sashivei… Uśmiechnąłem się ciepło do Calii i wstałem, nie potrafiłem wyrazić słowami mojej wdzięczności, pomogłem jej wstać i wsiąść na konia… Pożegnaliśmy się raz jeszcze i Calia odjechała w kierunku Novigradu, z kolei ja wskoczyłem na konia i ruszyłem w sobie tylko znanym kierunku…
Mijały kolejne dni wyprawy, nie mam żadnego śladu, żadnego tropu, żadnych wieści… Jest ze mną coraz gorzej, nie sypiam, nie potrafię się odprężyć… Po prostu szukam, czas pętli się, zegar bije kwadranse na wspak… Co się dzieje? Dlaczego bogowie mnie poddają takiej próbie? Lecz pewnej nocy coś się stało… Coś co odmieniło moje życie… Udało mi się usnąć, miałem sen, sen który był identyczny z rzeczywistością, znajdowałem się na jakiejś łące, wokół śpiew ptaków i spokój, błękitne niebo… Dostrzegłem w oddali niewysoką postać kobiety, elfki… Zmierzała w moim kierunku… Gdy się zbliżyła dostrzegłem iż jest to Sashivei Maledi, była cała zapłakana… Łzy lały się z jej oczu strumieniami, starałem się ją pocieszyć, objąłem ją. Sashivei spojrzała mi w oczy, po czym wyszeptała -Mikołaju Shadowblade, dziękuje ci za wszystko, za wszystko co dla mnie uczyniłeś, za wszystko co do mnie czułeś , proszę wybacz mi, pokochałam cię tak jak ty pokochałeś mnie… Ale niestety nie możemy być razem po wszeczasy, gdyby to ode mnie zależało, zostałabym z tobą już na zawsze… Wybacz mi proszę… Wybacz… -Przytuliłem Sashivei mocniej, również polały mi się łzy… Wiedziałem że to pożegnanie, że to nasze ostatnie spotkanie… Sashivei szeptała dalej…
-Zwracam ci twoje serce które skradłam, wiedz poroszę że teraz ja będę nad tobą czuwać, będę twoim aniołem stróżem… Wiedz że zawsze będę przy tobie… Proszę, żyj więc dalej, odnajdź swoje szczęście którego tak szukasz… Odnajdź swoją miłość… I pamiętaj, zawsze będę nad tobą czuwać…
-Sashivei… To właśnie ty jesteś moim szczęściem, moją miłością, kimś kto dał mi nowy początek…
-Mikołaju, nie… Ja jestem jedynie anielicą która miała cię obdarzyć nadzieją i sprawić byś nadal był człowiekiem, wybacz mi, błagam cię. Zostałabym z tobą po wszeczasy gdyby to było tylko możliwe, bylibyśmy razem na wieki, tylko ty i ja… -Sashivei ucałowała mnie na pożegnanie po czym wypuściłem ją z objęć, cofnęła się zapłakana o krok, odpięła płaszcz, rozłożyła swe anielskie skrzydła i nim odleciała, wysoko w niebiosa rzekła,
-Do zobaczenia mój kochany wampirku…
W myślach wciąż miałem przeczucie że ona jest przy mnie…
Wyprawa dobiegła końca z tym dniem, obudziłem się, poczułem faktycznie że ktoś przy mnie jest, rozglądałem się ale nie spostrzegłem nikogo poza moim wierzchowcem, uśmiechnąłem się i szepnąłem do siebie,
-Sashivei… Dziękuję ci za wszystko. -nakarmiłem konia, zabrałem wszystko z mojego obozowiska i wyruszyłem przed siebie, kilka dni zajęło mi dotarcie do jakiegoś miasta… Trafiłem do Grunhelt… Do miejsca które trzydzieści lat temu było moim domem… Wraz z moim powrotem do Grunhelt odzyskałem część mocy którą posiadałem za życia… Magia natury… Jakimś cudem do mnie wróciła, nie zostało mi nic innego jak rozpocząć nowy rozdział w życiu i przypomnieć sobie większość magicznych sztuczek… Nowy rozdział został rozpoczęty… Nowe życie.
-Dziękuję Sashivei Maledi…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Shadow dnia Pią 9:13, 19 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Shadow
ANBU



Dołączył: 20 Maj 2008
Posty: 166
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 9:14, 19 Lis 2010    Temat postu:

Tak oto jestem raz kolejny tu, w Grunhelt, ileż to się zmieniło… Moja szabla wołała o pomstę do nieba, była w okropnym stanie, tarcza podobnie. Rozpocząłem poszukiwanie kuźni, po niedługim czasie odnalazłem to czego chciałem, kowal sprawiał wrażenie dość miłego zakupiłem tym razem miecz dwuręczny, sprzedałem szablę i tarczę. Wszystko zdawało się zaczynać dobrze i po mojej myśli zatem począłem rozglądać się za jakimiś zleceniami… Było parę takich w okolicy, wilki trzeba było przegonić, oczyścić trakt z bandytów oraz zajrzeć do okolicznej krypty. Ehh w tej ostatniej widać że jakiś parszywy nekromanta maczał palce, roiło się tam od ożywionych szkieletów i mumii lecz nie tak potężnych jak na pustyni. Zawsze takie przygody dobre są do ćwiczeń magii czy to fechtunku. Przy mojej sile nie miałem większych problemów z machaniem mieczem oburęcznym, cóż zawsze to jakaś odmiana.
Minęło kilka miesięcy od czasu gdy przybyłem do miasta, z ostrzem jak i magia idzie mi coraz lepiej, nie wiem jakim cudem, ale opanowałem pomniejsze zaklęcia z działu magii śmierci! To coś niesamowitego, w kręgu druidzkiej magii nie ma czarów bazujących na śmierci. Pewnego dosyć pochmurnego popołudnia przechadzałem się po dzielnicy portowej, dostrzegłem niewielki okręt pasażerski, zapytałem kapitana dokąd to się wybierają. Wyspa Okranell, Fort Zalmon taki był cel… Na tej wyspie zakończył się mój żywot a rozpoczął nowy, swoją drogą ciekawe jak w obecnej chwili wygląda tamten druidzki gaj, z pewnością tam zajrzę. Ku mojemu zdziwieniu fort był w opłakanym stanie, wiele budynków zniszczonych, życia brak na ulicach… Wybyłem z tego miejsca czym prędzej, ciężko mi było w to uwierzyć że miasto które przed trzydziestu laty dało mi schronienie i było niczym młody zakwitający kwiat zniszczyło niewiadomo co w przeciągu kilkunastu lat… Znalazłem się na rozwidleniu dróg przed fortem, swoje kroki skierowałem w lewą stronę, do druidzkiego gaju, wędrówka trwała trochę, drogę wciąż pamiętam doskonale. Gdy dotarłem do druidzkiego zagajnika spostrzegłem znajomy widok kamiennego kręgu, tym razem po środku stał mały ołtarzyk poświęcony jakiemuś bóstwu, pojęcia nie mam jakiemu, lecz na pewno nie było złe… Podszedłem do ołtarzyka i dotknąłem jego kamiennej powierzchni, co dziwne był spowity jak by wodą, gdy go dotknąłem poczułem niesamowity spokój, usłyszałem swoje bicie serca… Ciekawe. Wspomnienia do mnie wróciły, pamięć dała znać co się tu rozegrało trzydzieści lat temu, no może trzydzieści jeden… Spędziłem trochę czasu rozmyślając nad tymi dawnymi wydarzeniami aż w końcu zebrałem się i wróciłem do fortu a z fortu statkiem do Grunhelt.
Kolejne tygodnie mijały na doskonaleniu sztuki magicznej i walki, wiele się nauczyłem, magię śmierci opanowałem w zupełności, podobnie ma się sprawa z magią natury. Nowe moce stały się dla mnie bardzo pomocne, magia wpływa na moje cechy, potrafię zwiększyć swoją siłę, zręczność czy wytrzymałość, dane mi jest sprowadzać ciemność na dany obszar, przez pewien czas. Wiele się nauczyłem, ale nie zaniedbuję swojego rozwoju w dziedzinie mądrości… Koniec końców mądrość zawsze się przyda w wielu sytuacjach… Dostałem również pewne zlecenie, dość nietypowe. Miałem pozbyć się bowiem królowej Kainah, była to władczyni wampirzyc podobno strasznie naprzykrza się okolicznej ludności… W takiej sytuacji nie mogę zostać obojętny. A co jak, co nie będę się przejmował tym że zabiję wampirzyce, w końcu nie jestem wampirem w całości… Jest to szlachetna rasa zatem powinienem spróbować dyplomacji, koniec końców nie jestem również bezlitosną maszyną do zabijania… Zaopatrzyłem się we wszystko co mi było potrzebne, mikstury lecznicze i takie tam inne rzeczy. Ruszyłem do katakumb Kainah, droga była długa. Sporo czasu minęło nim udało mi się dotrzeć do tego miejsca aż w końcu stanąłem przed sporym wejściem do jakiejś krypty, rzuciłem na siebie wszystkie czary ochronne jakie znałem, dobyłem miecza i wszedłem do tego mrocznego miejsca. W holu znajdowały się dwie uzbrojone wampirzyce, skąpo odziane. O dziwo nie zaatakowały mnie jak to zapewne robią z każdym kto tu wkracza, poznałem to po tym że cała posadzka splamiona była krwią. Wampirzyce popatrzyły po sobie po czym jedna ruszyła w moją stronę, starałem się zachować wzmożoną czujność i skupiłem się tylko na niej, starałem się odczytać jej intencje, o dziwo nie były one wrogie. Kobieta przyjrzała mi się dokładnie, zapewne już wcześniej wyczuła że nie jestem zwykłym śmiertelnikiem po czym odezwała się,
-Ach czy to ty, kroczący za dnia?
-Że kto taki?
-Wampir który jako jeden z nielicznych potrafi ścierpieć widok słońca. Czy potrafisz to?
-Tak… Jestem zdolny do podróży za dnia…
-Powiedz mi proszę, jak to jest czuć ciepło słońca… Móc oglądać świat za dnia… Tak dawno nie widziałam słońca… I już go nigdy nie ujrzę…
-To smutne… -Wampirzyca spojrzała na mnie i tylko się przelotnie uśmiechnęła po czym rzekła,
-Opuść proszę swoją broń, tu nie stanie ci się żadna krzywda. Koniec końców jesteś jednym z nas.
-Taa… Jednym z was… -schowałem ostrze lecz nie uśpiłem czujności po czym odrzekłem
-Prowadź mnie do swojej pani.
-Jak sobie życzysz, nasza królowa zapewne się wielce uraduje na twój widok, chodź za mną.
Otworzyła wielką bramę która znajdowała się na końcu pomieszczenia i ruszyliśmy głębiej w tą kryptę. Po drodze wiele widziałem podobnych wampirzyc, wszystkie coś szemrały między sobą, w dalszej części wędrówki dotarliśmy do krętych schodów prowadzących w dół. Na dole znalazłem się w zupełnie innym miejscu, był to podziemny pałac, coś niesamowitego, wszystko było oświetlone wspaniałymi kagankami, przed salą tronową było wiele fontann o dziwo nie było w nich wody ale krew… Przed krzepnięciem broniła ją magia, zapewne taka sama która jest zawarta w moich fiolkach… Wokół fontann było wiele wampirzyc, gwarzyły one wesoło, śmiały się ale na mój widok wszystkie rozmowy ucichły, każde spojrzenie skierowane były na mnie, wszystkie powstały z niewiadomych mi przyczyn. Były one jak by przestraszone ale zarazem ucieszone z czegoś, pojęcia nie mam co się dzieje. Wkroczyliśmy do sali tronowej, wzdłuż komnaty stały w szeregu wspaniale ubrane wampirzyce, każda z nich wpatrywała się we mnie i nie odstępowała mnie wzrokiem, kobieta która mnie prowadziła pod tron uklękła przed królową i rzekła
-O wielka królowo, oto ten którego oczekiwałyśmy przez tyle czasu. -skłoniła się raz jeszcze i odeszła.
Moim oczom ukazała się wysoka blada kobieta o czarnych oczach, ubrana w wspaniałe ale zarazem odsłaniające wiele ciała i podkreślające jej wydatne kształty, ubranie. Jej włosy opadały swobodnie na odsłonięte ramiona. Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się jak przystało. Królowa rzekła
-Witam cię serdecznie w naszych progach, co cię do nas sprowadza?
-Witaj o wielka królowo, przysyłają mnie ludzie, skarżą się na niewyjaśnione zgony. Czy ty o wspaniała królowo masz coś z tym wspólnego? –wampirzyca tylko spojrzała na mnie po czym odrzekł.
-Panie Shadowblade, proszę skończyć z tą przesadną grzecznością, a co do sprawy ludzi… Ja i moje siostrzyczki nie mamy z tym nic wspólnego, odpowiada za to inny klan.
-Zaraz, zaraz. Skąd znasz me nazwisko pani?
-To nie jest istotne, mam swoje źródła. A wracając do tematu…
-Rozumiem że jest kolejne siedlisko wampirów tylko że one są bardziej agresywne czy nie tak?
-Tak… Ale zauważ proszę że my nie jesteśmy takie złe, strażniczki nie rzuciły się na ciebie od razu.
-Zgaduję że to zasługa tego iż ja również jestem wampirem, czyż nie?
-Po części przyznam ci rację, należysz do szlachetniejszego gatunku wampirów, mianowicie wampir starszy z ciebie jest czy nie mylę się?
-Jeżeli chodzi o mój wiek to taki stary wcale nie jestem, ale owszem. Różnię się od tradycyjnego wampira.
-No widzisz… Ty i ja należymy do tego samego gatunku.
-Znaczy że ty również…
-Tak, walczyłam ze swoim przeciwieństwem… -Te słowa mnie zdziwiły, sądziłem bowiem że nie będzie dane mi poznać kogoś podobnego do mnie. Rozmawiałem z Królową jeszcze jakiś czas po czym rzuciła ona mi pewną propozycję
-Bo widzisz Mikołaju, nam również zależy na pozbyciu się tamtego klanu. Chodzi o to że tamte potwory wciąż starają się zająć nasz wspaniały pałac, nie szczędzą ludzi z wiosek…
-Rozumiem i zapewne to mi przypadnie coś tym zrobić…
-Gdybyś był taki dobry i nam pomógł… Mogę odpłacić ci się szczodrze.
-Wiedz pani że złoto mnie nie interesuje… Szczerze mówiąc nie sądzę by cokolwiek mnie zainteresowało… No chyba żeby przeciwstawienie się bogom i ściągnięcie tu pewnej anielicy ale to już odrębna historia a taki czyn by nie uszedł…
-Nigdy nie wiesz co może cię spotkać… Może kiedyś ta anielica o której wspomniałeś wróci… W końcu nie jesteś sam, anioły wracają, wołają cię… -Po tych słowach królowej przyznam że dosyć dziwnie się poczułem, ,,Anioły wracają….”. Czy to prawda? Czy kiedykolwiek Sashivei wróci do mnie? Lecz wróciłem do rozmowy
-Może i masz rację pani…
-Mów mi proszę Matchilda, powoli męczą mnie te wszystkie dworskie obyczaje.
-Rozumiem, a wracając do tego zadania, sądzę iż podejmę się… Ale czy nie można by prosić o jakieś wsparcie od ciebie? –wampirzyca pokręciła przecząco głową i oznajmiła,
-Wybacz mi ale nie mogę nic w tej sprawie zdziałać, musisz działać sam. Oczywiście możesz znaleźć sobie jakiegoś towarzysza.
-Cóż, dziękuje zatem za gościnność i postaram się rozwiązać sprawę z tym wrogim klanem.
-To ja dziękuję, niech bogowie ci sprzyjają, do zobaczenia.
-Do zobaczenia.
I tak oto udałem się w kierunku wyjścia, wszystkie wampirzyce szeptały między sobą, niedługo mi zajęło opuszczenie tej krypty. Gdy wydostałem się na powierzchnię stało przede mną dwóch zbrojnych paladynów, poznać to mogłem po herbach jakie mieli na traczach. Jeden z nich podniósł przyłbicę i wyciągnął miecz a przy tym rzekł,
-Kolejny blady sukinsyn wypełza z tej krypty, w imię światłości oto nastanie twój kres!
-Śmierć cię wyzwoli! –wrzasnął drugi.
-Zaraz, stójcie jeśli wam życie miłe! Nie chce was krzywdzić! –starałam się załatwić to pokojowo ale jak to zawsze bywa z paladynami…
-Kłamiesz podła bestio! Szykuj się na śmierć! –i w tym momencie paladyni rzucili się na mnie z bronią. Nie miałem wyjścia, dobyłem miecza, pierwsze uderzenie wymierzone było w tę dwójkę, sparowali je za pomocą tarczy a przy tym zostali odrzuceni w tył o kilka metrów. Jeden z nich rzucił się raz kolejny ma mnie, tym razem potężnym pchnięciem raniłem go w brzuch, wojak upuścił miecz oraz tarczę, upadł bezwładnie na ziemię ale wciąż żył. Drugi paladyn w porywie gniewu poczynił to samo, uderzał i ciął jak opętany lecz udawało mi się odeprzeć wszystkie te ataki, wojownikowi udało się w dalszej walce zranić mnie lekko w nogę, było to niegroźne draśnięcie. Miałem dość użerania się z takim pachołkiem, jednym potężnym cięciem pozbawiłem go głowy. Nie chciałem tego robić, ale musiałem…
Zarzuciłem mój dwuręczny miecz na plecy i podszedłem do paladyna który był na wpół martwy, zdjąłem jego hełm, człowiek patrzył się na mnie przerażonym wzrokiem, cały drżał, błagał o litość. Nie chciałem go wyprawiać na tamten świat… Nie ja ich zaatakowałem. Paladyn był naprawdę w złym stanie, rana którą miał na brzuchu okropnie krwawiła. Odmówiłem pewne zaklęcie, moja dłoń zajaśniała delikatnym, błękitnym światłem. Paladyn przeraził się jeszcze bardziej gdy to ujrzał. Tak czy inaczej położyłem dłoń w okolicy jego rany która w bardzo szybkim tempie zaczęła się regenerować, nie minęło więcej jak minuta a po ranie nie było śladu, wojownik nie dowierzał, leżał wciąż w szoku.
-Przepraszam że musiałem zabić twego towarzysza, nie miałem innej możliwości. Gdy dojdziesz do siebie pochowaj go… A co od tego że ciebie nie zabiłem, to po prostu nie nadszedł jeszcze twój czas… Odejdź i nie zbliżaj się więcej do tej krypty. –po tych słowach wstałem, i ruszyłem w kierunku Grunhelt.
Wieczór dopiero nadchodził a ja już znajdowałem się w centrum miasta, zmierzałem do dzielnicy mieszkalnej, gdy po drodze natknąłem się na grupę ludzi, w środku stał krasnolud. Ludzie mnie nie zauważyli na całe szczęście, udało mi się podejść bliżej, okazało się że byli oni uzbrojeni, po środku stał krasnolud, nie widziałem dokładnie jego twarzy ale zdawało się że jest on w tarapatach, postanowiłem podsłuchać rozmowę,
-No to jak będzie pokurczu, oddasz nam kasę czy mamy ci porządnie dołożyć?
-Całuj mnie w żyć pajacu! –wtedy krasnolud wyciągnął z pod płaszcza topór i przywalił nim w jednego z bandytów, zostało ich jeszcze pięciu. Postanowiłem pomóc krasnoludowi, dobyłem miecza i ruszyłem jak błyskawica w stronę bandytów, potężnym cięciem powaliłem dwóch z nich, krasnolud spostrzegł moje intencje i w lot zrozumiał że stanąłem po jego stronie, walka nie trwała długo, jeden bandyta tylko uciekł a reszta zginęła… Krasnolud spojrzał na mnie i rzekł,
-Panie dzięki za fatygę ale sądzę że poradziłbym sobie z tymi pajacami.
-Nie ma sprawy, uważaj pan na siebie –w tym momencie zdjąłem kapelusz a krasnolud przyjrzał mi się uważnie po czym rzekł,
-Hejże! Znam ten ryj! Shadowblade stary capie! Ciebie tez licho tu przywiało?
-Zaraz… Tangar?! Co ty tu robisz?! –wielce się zdziwiłem na widok starego przyjaciela, nie sądziłem że jeszcze go spotkam a tu proszę…
-No kurna patrz jakie zrządzenie losu, za nagrodami się rozglądam po świecie.
-Za nagrodami powiadasz, a czy nie miałbyś ochoty na pewną wyprawę?
-Taa czemu nie! Ale jak ta wyprawa będzie kurna taka jak na tego smoka w górach popielnych to ja dziękuję.
-Nie martw się góry popielne i Novigrad to już stare czasy… Było minęło.
-Taa kurna, było ciekawie.
-No to w drogę, na wschód do Upiornego Lasu.
-Osz kurna zapowiada się ciekawie! I za to cię lubię, masz wampirze łeb jak sklep!
Po niezbędnych przygotowaniach ruszyliśmy na wschodni trakt, po drodze nie spotkały nas żadne nieprzyjemne niespodzianki, maszerowaliśmy i gwarzyliśmy wspominając przy tym dawne czasy. Wędrówka trwała dość długo, lecz w końcu udało nam się dotrzeć do Upiornego Lasu. Gdy wkroczyliśmy na główną ścieżkę udało nam się dostrzec drogowskaz było napisane, ,,Wschód – Moczary Wita, strzeż się wędrowcze!”
-Widzisz… Mówiłem że będzie ciekawie…
-No baa, już samo ostrzeżenie zachęca! Skopmy tyłki temu co mieszka w tym lesie! –krasnolud był podekscytowany bowiem dało się wyczuć że w powietrzu wisi walka. Wreszcie zapadła noc… Moje zmysły wyostrzyły się jeszcze bardzie, w oddali dostrzegłem wielki głaz a przy nim ogromną dziurę, co ciekawe kręciły się przy niej dwie postacie… Dobyłem miecza, Tangar był uzbrojony cały czas. Ruszyliśmy ku postacią bezszelestnie, gdy znajdowaliśmy się całkiem blisko coś mnie zdziwiło, nie wyczuwałem życia w tych istotach, zapewne to gdzieś tu znajduje się siedlisko wampirów, wszystko jest tak jak mówiła Matchilda. Nagle postacie się odwróciły w naszą stronę, wydały przeraźliwy syk i rzuciły się na nas, nim dobiegli wymówiłem formułę zaklęcia ,,Promień Słońca” i nagle z moich dłoni wystrzeliło światło słoneczne które rozjaśniło cały las i obróciło w proch wrogie wampiry. Tangar stanął jak wryty.
-Od kiedy kurna umiesz czarować co wampir?!
-Za życia umiałem, teraz to do mnie jakoś wróciło…
-Yhy, no to się urządziłeś ładnie.
-Mniejsza o to, musimy się tam dostać.
-Gdzie?! Na dół?! Chyba postradałeś zmysły!
-Nie… Wyobraź sobie że w środku jest wiele takich gości którym możesz obić mordę i na domiar tego pewnie mają jakiś skarbiec!
-No to na co czekasz? Ruszaj kurna tyłek i złazimy tam! –Tangar wyciągnął z plecaka linę i przywiązał ją do drzewa po czym opuściliśmy się na niej w głąb siedliska wampirów…
Trafiliśmy do jakiejś podziemnej jaskini, na drodze nie było nikogo. Podążyliśmy krętymi korytarzami, wszędzie było pełno krwi i roiło się od zwłok, były to ofiary wampirów. Gdy udało nam się przedostać na koniec tego okropnego miejsca, dostrzegliśmy dziurę w ziemi, do jednej ze skał była przywiązana lina, nie czekając na zaproszenie zeszliśmy po niej w głąb siedliska. Trafiliśmy na jeden wielki drewniany most, od którego odchodziły dojścia na różne platformy i pomieszczenia… Tangar pociągną nosem i burknął,
-Kurna ale tu wali, co za syf mają te wampiry.
-A no widzisz…
-Tee tylko mi nie mów że wszystkie długozębne lubią takie klimaty?
-No ja za tym nie przepadam. –W oddali pojawiła się grupa wampirów uzbrojonych w sierpy i kostury. Ruszyły na nas całą bandą, Tangar stał przede mną z racji tego że miał tarczę, wszystkie kreatury rozbiły się o nią. Walka się rozpoczęła, w całych podziemiach słychać było szczęk oręża, wycia i krzyki. Na nasze szczęście była to niezbyt doświadczona w walce grupa wampirów, udało nam się uporać z nimi raz, dwa. Biegiem uszyliśmy przed siebie, po drodze napotkaliśmy wiele podobnych wampirów, ginęły one od magii czy to od oręża. Lecz po środku mostu stanął kolejny wampir, zupełnie sam, w powietrzu było po prostu czuć jego mroczną aurę. Był to niewątpliwie jeden z potężniejszych przedstawicieli tego gatunku. Postać odezwała się,
-Odejdźcie stąd a może pozwolę wam żyć.
-Chyba śnisz blady pajacu – warknął Tangar
-O proszę, widzę że jesteście uparci… Ale na nic się wam to nie zda, wiedzcie tylko że wasze życie zakończy Mercurio.
-Twoje kurna niedoczekanie, paskudo! – po tych słowach Tangar rzucił się na wampira. Postać chwyciła za kostur i o dziwo sparowała cięcie topora. Tangar był wyraźnie zdenerwowany, począł wymachiwać i uderzać ostrzem w przeciwnika, drasną go parę razy ale to nie było nic poważnego. Gdy krasnolud zajmował wampira, przygotowywałem parę czarów które powinny poskutkować, pierwszy z nich to promień światła. Gdy wampir został trafiony czarem, zawył i jego ciało zaczęło płonąć lecz mimo tego walczył wciąż z krasnoludem. Tangar stał niczym mur nie dopuścił kreatury do mnie, dzięki temu miałem dużo czasu na przygotowanie kolejnego czaru który prawdopodobnie powinien zakończyć tę walkę. Był to promień wiążący z kręgu ósmego. Z moich rąk wystrzelił jasny promień który w mgnieniu oka obwiązał i skrępował wampira. Tangar zaprzestał ataku, odszedł na bok ustępując mi miejsca. Powoli podszedłem do Mercurio, rzucał on ku mnie pogardliwe spojrzenie, następnie rzekł,
-Nie wiem jak wampir może tak nisko upaść, zabijać swoich braci.
-Milcz śmieciu, nie porównuj mnie z czymś takim jak ty, może i jestem wampirem ale na pewno nie takim samym jak ty czy inne kreatury z tych podziemi.
-O… Znalazł się kolejny starszy czyż nie? Wielki Mistrz ucieszy się, ale nie pożyjesz zbyt długo by go móc poznać, po drodze zgi-i-i… - w tej chwili wampir spostrzegł w swojej piersi srebrny sztylet, który należał do mnie.
-Twój czas dobiegł końca, śmierć będzie dla ciebie wyzwoleniem. – po tych słowach wyrwałem sztylet z piersi wampira a on obrócił się w proch.
-Kurna wampir, ty to umiesz dogadać i przy tym solidnie przypieprzyć.
-A no widzisz przyjacielu, z takimi potworami jak te nie powinno się negocjować…
-No masz kurna racje, jak taki wariat by na mnie z zębami wyskoczył to bym se z nim herbatki nie zaparzył tylko przywaliłbym mu toporem w ryja.
-Tak też można, ale nie wiem czy takim sposobem zabiłbyś wampira wyższego a co dopiero starszego.
-Mówisz? A co to niby za problem, toporem przez ryj i po święcie rodzinnym.
-Oj tu się mylisz, to nie takie proste, ale szczerze mówiąc to wampira wyższego byłbyś w stanie zabić, gorzej było by ze starszym, wampir starszy jest praktycznie nieśmiertelny.
-No dobra, ruszmy się bo czekają kolejne mordy do obicia!
Tak oto ruszyliśmy dalej po tym długim drewnianym moście. Kilkadziesiąt kroków dalej most był zerwany, lecz dalej prowadziła odnoga która dawała dostęp do więzienia. Gdy się tam znaleźliśmy, dostrzegliśmy ponury widok wielu maszyn przeznaczonych do torturowania.
-Kurna, wesoło tu jak na cmentarzu. – Burknął Tangar.
-Nie przeczę, większość wampirów ma właśnie takie a nie inne upodobania.
-To jest chore…
-Dobra Tangar, nie marudź. Ruszaj się, im szybciej dotrzemy do końca tego podziemia, tym szybciej się stąd wydostaniemy.
-A co kurna niby jest tam takiego ciekawego?
-Morda do obicia?
-No to na co czekasz leniwy wampirze? Skończmy ten odpoczynek i jazda! – Szybkim krokiem ruszyliśmy przed siebie. Dobiegliśmy do sporych wrót, Tangar czynił honory domu i otworzył je. Znaleźliśmy się w swego rodzaju magazynie ciał. Wszędzie było pełno zwłok, były to osoby które nie zakończyły swojej przemiany. Nagle jedno ciało powstało niczym marionetka w teatrze, przewróciło głową i wydało głuchy jęk. Złapałem za miecz, Tangar również był gotowy. Ruszyliśmy na ożywieńca, by przywrócić mu spokój wystarczyło ściąć łeb, tak się stało. Lecz wszystkie ciała znajdujące się w tej komnacie nagle powstały i ruszyły mozolnym krokiem na nas. Aż włos się jeży gdy patrzy się na coś takiego, twarz zupełnie roztrzaskana, oczy całe białe, na ciele pełno ran, gdzie niegdzie wystawiające kości. Ehh, tak właśnie kończą osoby którym nie udało się dopełnić przemiany w wampira, to znaczy podczas przemiany nie zakosztowały smaku krwi swojego oprawcy. Lecz mniejsza o to, walka była prosta i nie wymagała zbyt wiele, po prostu ciąć wszystko co się rusza, gdy jakiś stwór zdołał się zbliżyć natychmiast był odrzucany potężnym kopniakiem. Po jakichś pięciu minutach cała komnata zapełniła się głowami, rękami i innymi członkami ciała…
-Co już? To koniec kurna?! Ej dawać mi jeszcze tych pajaców, tak dobrze się bawiłem!
-Spokojnie Tangar, dalej będzie więcej takich.
-Dobra, ruszmy się.
Tym razem na drodze nie stała już żadna przeszkoda, zeszliśmy o kolejny poziom niżej. Tu most był kamienny, po drodze tradycyjnie kilkoro adeptów próbowało nas zatrzymać, oczywiście wszystko na nic. Przebijaliśmy się przez hordy wampirów niczym kula armatnia poprzez okręt. Z każdą chwilą byliśmy coraz bliżej celu, z każdą sekundą zbliżaliśmy się do wielkiego mistrza wampirów. Tangar upierał się by zajrzeć do skarbca, cóż zawszę trochę złota się przyda. Była to trzecia odnoga mostu, dostaliśmy się do pomieszczenia ze skarbami. Strzegło go dwoje wampirów wyższych zakutych w płytowe zbroje z halabardami w dłoniach. Gdy tylko nas spostrzegli ruszyli biegiem, Tangar wyrwał się jako pierwszy, jedną włócznię odparł tarczą, drugą zbił z celu toporem. Krasnolud był w swoim żywiole, wymachiwał tą diabelską siekierą jak mało kto, ciągle było słychać szczęk żelaza, wszędzie latały iskry. Włączyłem się do walki powalając na wstępie jednego wampira, drugi spostrzegłszy to skierował swoją halabardę na mnie. Poważny błąd, Tangar w tym momencie zdołał zadać mu solidny cios toporem w plecy. Postać zakołysała się ale nie zaprzestała walki. Wampir nareszcie doszedł do tego że nie powinien nas lekceważyć. Chwycił on halabardę nad głową i począł nią kręcić, najpierw powoli aż w końcu coraz szybciej. Ostrze wirowało niczym koło od wozu w szaleńczym pościgu. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Wampir włożył niesamowitą siłę w atak, który skierowany był we mnie. Cudem udało mi się zasłonić mieczem, przy tym potężna siła odrzuciła mnie w tył. Tangar obrócił głową i spojrzał na mnie, następnie rzucił się z okrzykiem na wampira który zdołał na nowo rozkręcić halabardę. Rycerz cisnął bronią w krasnoluda który sparował atak tarczą, ja w tym czasie mogłem dobić leżącego przeciwnika. O dziwo poradziliśmy sobie z nimi w dość prosty sposób. Tangar pobiegł prosto do skrzyń, ja postanowiłem pilnować wyjścia. Gdy krasnolud zabrał całe złoto ruszyliśmy dalej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.naruto8shippuuden.fora.pl Strona Główna -> Fanficki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin